Mewy darły się jak oszalałe, zupełnie jakby chciały zaznaczyć, że to ich terytorium i każdy inny jest tu intruzem. Szybowały nam nad głowami, nurkowały do wody, przysiadały na wysłużonych drewnianych palach oraz na skałkach falochronu.
Tymi intruzami byliśmy my - cichymi intruzami na piasku w Lido di Dante, gdzie falbanki kolorowych parasoli łopotały nieco bardziej tłumnie na odległym krańcu plaży, na której z kąpieli słonecznej korzystali naturyści.
Bliżej baru "Classe" zagęszczenie porównywalne było z zaludnieniem pustkowia Australii. Nikt nie dreptał nad głową, nikt nie zakłócał kakofonii mew. Sielanka.
Schiacciata z cebulą zniknęła niemal od razu. Zaraz za nią zaczęła znikać również ta z pomidorkami, przegryzana prosciutto cotto i crudo, a także provolone i caciocavallo.
Niektórzy porwali się na kąpiel w morzu, a inni w przypływie odwagi ściągnęli sweter. Były muszelki, szczere rozmowy, kieliszek wina, a nawet dwa, biszkopcik, jaskrawość barw, przejrzystość, włoski szlagier nucony pod nosem oraz nierówna walka ze składaniem namiotu.
Niedziela udała nam się pięknie. Plaża była cała nasza, a wariacki chichot był jak cień wrzasku mew. W tym samym czasie, kiedy my cieszyliśmy się Adriatykiem i majowym słońcem, Mikołaj z sukcesem walczył o zwycięstwo "pieńka", przynosząc sławę VAP i całej szkole. O wyścigu napiszę oczywiście w najbliższych dniach, a teraz przerywa w pół słowa, bo oto zaraz wybije północ, a mnie przecież żadna matka chrzestna w roli wróżki nie wybawi od utrapienia porannego brzęczenia budzika...
PRZYNOSIĆ to po włosku PORTARE
Sukienka: www.madame.com.pl